Nędzny obraz to łachman lub skrawek; AVI lub JPEG, lumpenproletariusz w klasowym społeczeństwie wyglądów, zaszeregowany i oceniany według swojej rozdzielczości. Nędzny obraz został załadowany, ściągnięty, podlinkowany, przerobiony i przeformatowany. Zamienił jakość na dostępność, wartość ekspozycyjną na wartość kultową, filmy na klipy, kontemplację na rozproszenie.

Hito Steyer

Czy nigdy nie wydawało się wam, że coś nie gra w telewizyjnych reklamach telewizorów o ekranach gwarantujących obraz ostry jak brzytwa, przejrzysty jak najczystsze źródło, dokładny jakbyśmy doświadczali go gołym okiem, głęboki, soczysty, pełny itd.? Pierwsza wątpliwość jest natury logicznej. Zakładając, że do kupna reklamowanego telewizora mają nas przekonać jego niezwykłe wizualne właściwości – sprawiające, że przewyższać on będzie nasz dotychczasowy telewizor, a więc ten, na którym z konieczności oglądamy jeszcze reklamę – należy zapytać, jak mielibyśmy zobaczyć „doskonały” obraz, do kupna którego się nas namawia, na naszym własnym ekranie, niezdolnym do podobnej „pełni”?
Z tą sprzecznością twórcy reklam radzą sobie jednak doskonale, wypracowując tak wizualny jak i werbalny zestaw środków retorycznych służących ukazywaniu „jakości” obrazu w innych jego wymiarach (w „zawartości” reklamy). Obszerny, choć dość jednorodny, słownik określeń (od „głębi” przez „czystość” i „przejrzystość” po „zatopienie się” w obrazie) uzupełniają estetyczne obrazy przepływów – animacje zmieniających się z niezwykłą płynnością motywów egzotycznych lub/i erotycznych (dominują zjawiska naturalne – wodospady, otchłanie oceanu i kosmosu). Kluczowym dowodem „jakości” obrazu staje się zaś możliwość pomylenia go z rzeczywistością.

 W ten sposób reklamy rozwiewają, czy też ukrywają logiczne wątpliwości. A chodzi przecież o przekonanie nas o pewnej, często niewidzialnej („jakość” obrazu) właściwości towarów, których istotą jest uwidacznianie (telewizor); a zarazem o przekonanie nas, że jest ona nam potrzebna (namówienie do kupna). Dodatkowo, naiwnością byłoby sądzić, że nowy telewizor kupujemy wyłącznie wtedy, gdy jest on o wiele lepszy od starego lub gdy naprawdę  go potrzebujemy (cokolwiek to miałoby znaczyć). Logika konsumenckich wyborów wydaje się o wiele bardziej złożona i uwzględnia również możliwość kupowania tego, co w gruncie rzeczy już posiadamy.

Dlatego jeszcze ważniejsza wydaje się inna wątpliwość związana z telewizyjnymi reklamami telewizorów – wątpliwość natury estetycznej. Dotyczy przeświadczenia o najwyższej wartości tego, co w obrazie wyraźne, ostre, nasycone i głębokie. Najwyższa rozdzielczość stała się w pewnym sensie synonimem najwyższej „jakości” obrazu. Przyzwyczailiśmy się do tego, że wartościowe obrazy, obrazy wysokiej jakości to obrazy zaawansowane pod względem technologicznym. Jakość i wartość jakimś sposobem pomyliły nam się z rozdzielczością... Jeden z aspektów obrazu stał się warunkiem i wyznacznikiem pozostałych. Konsekwencje – nieograniczające się w żadnym wypadku do telewizji, a rozciągające na cały współczesną kulturę wizualną – są bardzo poważne.

Zaczęło się od niewyraźnej babci, później były kolejne ofiary wirusa rozmazanego obrazu. „Niewyraźność” jest w reklamie chorobą, zagrożeniem, które zwalczyć może jedynie lekarstwo (podawane oczywiście przez mamę), przywracające porządek, rzekomo właściwy obraz, jasność i pełnię barw i kształtów. W telewizji nie ma miejsca na obraz niewyraźny! Nie ma miejsca na słabą rozdzielczość, niepełne barwy – nie ma miejsca na „nieprofesjonalizm”, nazywany od razu brakiem „jakości”.

Czy jednak „pełnia obrazu” oznacza, że widzimy pełny obraz? Czy „najwyższa jakość” ekranu gwarantuje najwyższą jakość wyświetlanego na nim obrazu? Wreszcie, czy kupując coraz większe i coraz dokładniejsze telewizory widzimy więcej, lepiej i głębiej?

Po pierwsze, rozdzielczość kosztuje. Nie tylko nas, odbiorców, płacących krocie za nowe modele płaskich telewizorów czy bilety do kina wyświetlającego największe obrazy w sposób najdokładniejszy. Kosztuje przede wszystkim wytwórców obrazów, producentów. Koszt tego rodzaju „wyraźnego” obrazu – filmu, programu telewizyjnego, reklamy, plakatu, billboardu itd. – sprawia, że wytwarzać go mogą tylko niektórzy. Zgadzając się na dyktat „jakości”, „profesjonalizmu” czy „wysokiej rozdzielczości” automatycznie wykluczamy dużą (rzeczywistą lub potencjalną) grupę obrazów, którym z różnych powodów (nie tylko finansowych) takich właściwości brakuje. Zarazem zgadzamy się na sytuację niebezpieczną – grozi nam monopol produkcji obrazów, ograniczenie wszystkiego, co rzekomo „warte” oglądania, do oferty ograniczonej liczby producentów, tworzących obrazy ostre jak brzytwa i przeznaczone do oglądania na „profesjonalnych” telewizorach. 

Po drugie, w konsekwencji zgadzamy się na ograniczenie naszej roli do roli odbiorców. Wykluczamy w zasadzie możliwość znalezienia się po stronie producentów obrazów – najczęściej brak nam środków, narzędzi i umiejętności, by wyprodukować „doskonałe” obrazy. A skoro obrazy słabej jakości, obrazy „nieprofesjonalne”, takie, które moglibyśmy stworzyć przy pomocy dostępnych nam środków, wydają się nam samym niewłaściwe, nieciekawe i nieatrakcyjne, skazujemy się na pozycję mniej lub bardziej biernych widzów, którzy – jak w reklamach – wpatrują się i „zapadają” w obrazy pięknej, ale często (zapewne nie zawsze) banalnej, czysto estetycznej otchłani HD.

Po trzecie, mylne zespolenie rozdzielczości z jakością i wartością sprawia, że niewłaściwe wydaje nam się wszystko, co inne, co nieczyste, nieprzejrzyste, nieostre, rozchwiane. Wykluczamy więc nie tylko siebie i wielu innych z roli wytwórców obrazów, ale także wykluczamy estetyki inne niż dominująca (a w konsekwencji skazujemy się na wyraźny i trudny do przekroczenia podział na widzów i producentów obrazów). Nie bierzemy pod uwagę możliwości, że nieostrość, „domowość”, „taniość”, czy – jak mówi współczesna niemiecka artystka i teoretyczka obrazu Hito Steyer 1, za której myślą w dużej mierze podążam w tym tekście –  „nędza” obrazów może otwierać na nowe treści, użycia i sposoby krążenia obrazów. 

Za fetyszyzacją technicznej „jakości” obrazu kryje się więc wielowymiarowe ograniczenie: a) liczby, zasięgu, a zapewne także treści obrazów; b) roli użytkownika obrazów – dostępu do możliwości wprowadzania do obiegu obrazów nowych, własnych, innych, a także dostępu do ich odbioru; c) estetyki, a więc również zestawu środków wyrazu i sposobów opowiadania o świecie, pokazywania i widzenia świata. „Pełne”, „głębokie” obrazy powodują więc zamknięcie na doświadczenia, treści i języki z nich wykluczane.

Jedną z konsekwencji fetyszyzacji technicznej jakości jest standaryzacja. Nie tylko standaryzacja otaczających nas przedmiotów, ale również standaryzacja widzenia. Standaryzacja objawia się więc nie tylko tym, że wszyscy mamy dziś (mieć) podobne, „profesjonalne” telewizory i że na „profesjonalnych” zestawach kina domowego odtwarzamy z nośników blue ray (czy czegoś, co je za chwilę zastąpi, gwarantując jeszcze „doskonalszy” obraz) wielkie kinowe hity przygotowane z myślą o tego rodzaju sprzęcie. Nie chodzi wyłącznie o to, że sugeruje się nam – bez świadomości kryjących się za tym żądaniem założeń i konsekwencji – że w nowoczesnym świecie wszystkie sklepowe szyldy, ogłoszenia, komunikaty, reklamy, czasopisma mają być wykonane „profesjonalnie“ (najlepiej czcionką helvetica), a dzięki temu rzekomo czytelne, i schludne, i niezanieczyszczające pola widzenia (i drogie, i dostępne tylko wybranym, i podobające się tylko niektórym, którzy jednak narzucają swoje spojrzenie innym). Standaryzacja widzenia oznacza również postrzeganie jako właściwe, pożądane, a może wręcz naturalne i przeźroczyste tego, co jest tylko jednym z możliwych wariantów obrazu. Standaryzacja widzenia oznacza w konsekwencji łatwą wzgardę dla tego, co nie mieści się w schemacie „wysokiej jakości” doświadczeń wizualnych.

Jako taka standaryzacja widzenia jest fundamentalnym ograniczeniem nie tyko estetycznym, ale również poznawczym. Nie tylko odbiera się nam pewną liczbę obrazów, które nie pasują do przyjętej estetyki. Również my sami uczymy się odrzucać to, co nie mieści się w ramach tej estetyki. Dlatego właśnie jest tak niebezpieczna. Co czeka nas jednak, jeśli przełamiemy niechęć i zwrócimy się ku obrazom „niskiej jakości“, najpierw jako widzowie?

Na pewno znajdziemy wiele obrazów nijakich, sporo śmiesznych, wiele absurdalnych, głupich, obraźliwych. Znajdziemy masę pornografii, jeszcze więcej reklam; znajdziemy również obrazy ciekawe, choć robione „nieprofesjonalnie“, znajdziemy wywiady z artystami, znajdziemy niedostępne w publicznej telewizji filmy, dzieła sztuki, klasykę historii kina (choćby na chomikuj.pl ); znajdziemy wiele powtórek; znajdziemy transmisje zawodów sportowych, pokazywane na żywo przez tych, którzy postanowili podzielić się dostępem do obrazów-wydarzeń z tymi, którzy nie posiadają 3 „platform” telewizji cyfrowej, pozwalających im śledzić mecze ulubionej drużyny w różnych rozgrywkach. Znajdziemy wreszcie, jeśli tylko trochę poszukamy, obrazy inne od tych, do których przywykliśmy, zadziwiająco ciekawe, zaskakujące, oryginalne, osobiste. Wszystko to może nie będzie zbyt wyraźne, czasami przerywa, i najczęściej wyświetla się jedynie na części ekranu, od czasu do czasu wymagając od nas interwencji, gdy coś się zatnie...

A może w pewnym momencie sami postanowimy coś udostępnić, przyjąć rolę pośrednika, zwiększającego liczbę i rodzaj treści wizualnych (i nie tylko). Lub też stworzymy własne obrazy wykorzystując środki i narzędzia dostępne, nie gwarantujące „profesjonalizmu”, ale umożliwiające uczestnictwo w nowej roli – wytwórcy lub wytwórczyni obrazów, wytwórczyni treści. Czy jednak obrazy tego typu, obrazy słabej jakości, z pieczątką domowej produkcji i niskiej rozdzielczości mogą coś osiągnąć? Czy mogą być skuteczne?

Nie jesteśmy naiwni. Wiemy, że pośród obrazów słabej jakości wiele jest obrazów głupich, a nawet szkodliwych. Wiemy także, że spece od reklamy już dawno zauważyli, że udając obrazy „domowej roboty” można przykleić produktom dobrze odbieraną metkę „autentyczności”. (W związku z tym nigdy nie wiemy, czy oglądając filmik na youtube.com mamy do czynienia z samodzielnym autorem, czy ze sztabem ludzi fingujących „nieprofesjonalizm”, skoro i on zaczął się dobrze sprzedawać). Wiemy również, z jaką łatwością obrazy i treści ważne krążące w tym nie w pełni profesjonalnym obiegu przysłanianie są przez masy śmiesznych, głupich lub absurdalnych obrazów i obrazków – apele o pomoc, ważne wypowiedzi krytyczne, oryginalne komentarze wypierane są przez filmiki z uroczymi kotkami, mówiącymi niemowlakami i nietypowymi wypadkami. Czy to oznacza, że ponoszą porażkę? Czy należy je w związku z tym uznać za nieskuteczne? Nie tylko za obrazy o słabej jakości, ale po prostu za obrazy słabe, pozbawione władzy, sprawczości, skuteczności? 

Jak jednak mielibyśmy mierzyć tę skuteczność? Liczbą wyświetleń zrobionego przez nas i/lub umieszczonego w sieci, ważnego naszym zdaniem, filmiku? Liczbą linkowań, „lajków”, a więc popularnością? Jeśli tak, nie mamy szans z nimi:

 
To prawda, że chcemy, żeby nasz film zobaczyło dużo osób, żeby dotarł do  właściwych odbiorców. Często nie musi się to jednak dziać w tempie przewidzianym dla telewizyjnych i internetowych hitów. Jego moc sprawczą możemy mierzyć w dłuższym okresie i poszukując alternatywnych wskazówek rzeczywistego oddziaływania: od komentarzy pozostawianych przez widzów, przez pojawianie się podobnych projektów, po – kluczowe – podjęcie przez niektórych widzów działań, do jakich filmik zachęca lub których uczy itd. Wykazanie tego rodzaju „skuteczności” jest trudniejsze, ale czy inna ma sens w ramach praktyk animacyjnych i edukacyjnych? Dodatkowo, należy zauważyć, że skuteczność reprezentowana przez wyniki oglądalności jest wskaźnikiem jednostronnym – film skutecznie przyciągnął widzów do kin/przed telewizor, ale opierając się na tego rodzaju liczbach nadal nie powiemy nic o tym, czy wywołał jakieś działania po stronie widzów, czy zmienił ich w jakikolwiek sposób, prowokował do nowych działań itd.

Tworzenie własnych obrazów włącza nas oczywiście do grona wytwórców i dystrybutorów treści, nie tylko ich odbiorców. Celem tego działania jest jednak  przede wszystkim wywołanie reakcji po stronie odbiorców, a więc pewien konkretny rodzaj odbioru – nie odbiór po prostu. Dlatego, wydaje się, że z punktu widzenia animatorki czy edukatora, liczba wyświetleń nie zawsze stanowi kryterium właściwe, a z pewnością nigdy nie powinna być kryterium jedynym.

Trzeba pamiętać, że jedną z możliwych reakcji odbiorców może być również chęć przejścia na drugą stronę – pokazywacza lub opowiadaczki, producenta lub producentki obrazów i innych treści. Choć ruch ten nie musi koniecznie stanowić wartości samej w sobie (zawiesiliśmy refleksję nad pokazywanymi treściami, które mogą być szkodliwe, głupie itd.) ma jednak szansę wpłynąć na przedefiniowanie roli odbiorcy. Więcej różnorodnych kanałów przekazywania informacji, więcej rodzajów treści i form do wyboru może – choć nie musi – wywołać bardziej świadome wybory. A przecież, jeśli wciąż pewnych treści naszym zdaniem brakuje, możemy spróbować tworzyć je sami.

Często oskarżane o apokaliptyczne namnażanie obrazów, tak zwane nowe media dają nam szansę uzupełniania i przekształcania sfery wizualnej, zwiększania wariantów obrazów i doświadczeń wizualnych dostępnych innym, zakłócania spójności dominujących obrazów, estetyk i sposobów widzenia, pokazywania ich nieoczywistości, rozbijania ich „pełni”, demaskowania iluzji „głębi”. Choć jest to oczywiście tylko szansa, jedna z możliwości.

 


1 Hito Steyerl, W obronie nędznego obrazy, przeł. Łukasz Zaremba, „Konteksty” 3-4 / 2013.