Sytuacja nr 1
Jest najzimniejsza noc 2012 roku. Do obory sołtysa wsi Mursk zaglądają niepewnie mieszkańcy. Przeczytali wcześniej ogłoszenie powieszone na drzewie przy wjeździe do wsi ̶ wisiało obok tego, które reklamowało kurs prawa jazdy z dwudziestoprocentową bonifikatą. Mimo że ogłoszenia na tym drzewie pojawiają się bardzo rzadko (tym lepiej dla drzewa), nie wywołują one w mieszkańcach entuzjazmu. Ci, którzy nowe ogłoszenie przeczytali, podzielili się na tych, którzy uznali je za ważne, i tych, którzy wybrali oglądanie prognozy pogody na następny dzień (czy jutro słupek rtęci pokaże rekordowy wynik tej zimy?).

Sytuacja nr 2
Wchodzę do świetlicy, w której hałas miesza się z  zapachem równo ułożonych pod ścianą butów. Obecne tam panie witają mnie niepewnym podaniem ręki. Trochę się uśmiechają, trochę próbują zgadnąć, po co przyszłam.
- Ach, pani, rozumiem, do naszego chorego żółwia?
- Nie, przyszłam poprowadzić warsztaty.

Przygotowane przeze mnie scenariusze zajęć śledziły zza ramienia pani Dyrektor, która udostępniła je podczas jedynej długiej przerwy. Dzieci dowiedziały się o zajęciach piętnaście minut przed ich rozpoczęciem, co postawiło prowadzącą na niemal  przegranej pozycji – jak mogłyby pokochać kogoś, kto przerwał im ich ulubioną grę w zośkę?

Sytuacja nr 3
Jestem w jednym z prężniej działających warszawskich biur architektonicznych. Nie muszę martwić się o obecność uczestników warsztatów, bo wiem, że przyjdą na pewno – ze swoimi rodzicami, którzy okażą zainteresowanie tematem, rezultatami warsztatów i którzy zapytają o następne spotkanie. Wszystko przebiega zgodnie z planem. We wnętrzu unosi się zapach kawy, którą umilamy sobie przerwy między działaniami. Dzieci mają wypieki entuzjazmu na twarzach, rodzice – poczucie, że uczestniczą w czymś ważnym.

 

To, co łączy bohaterów tych trzech przedstawionych sytuacji jest fakt bycia uczestnikiem działań. Odróżnia ich od siebie stopień zaangażowania, świadomego uczestnictwa. Bohaterowie Sytuacji nr 1 to nieprzypadkowi świadkowie zdarzenia – działanie jest dla nich przygotowane. Nie stawiają oni jednak żadnych pytań, zdają się nie mieć też żadnych oczekiwań. Mimo że „fizycznie” przyszli na spotkanie, tak naprawdę jest to typowy przykład relacji, w której to ja przychodzę do uczestnika. Taki układ sił sprawia, że spotykam osoby początkowo pozbawione oczekiwań. Nie są to jednak twarze obojętne; maluje się na nich spektrum emocji: otwartość, ciekawość, podejrzliwość, oburzenie. Mogę to umiejętnie wykorzystać, mogę też przegrać, zakładając że o coś gramy.

Tamtego wieczoru zaproponowałam działanie, które miało zmienić wieś,  podnieść jej prestiż i stworzyć potrzebną infrastrukturę. Uczestnicy spotkania nie znali jeszcze szczegółów projektu, przez co nie mieli żadnych oczekiwań. To komfortowa sytuacja dla prowadzącej projekt, która może tymi oczekiwaniami umiejętnie pokierować. Jak jest to trudne, przekonałam się osobiście, wchodząc w role psychologa, wizjonera, specjalisty i jednego z „nich”.

Przystępując do spotkania, które miało miejsce w oborze sołtysa, miałam jasno określoną wizję oraz oczywiste przyzwolenie na to, że projektem do pewnego stopnia pokierują uczestnicy. W tym przypadku uczestnikiem była społeczność wiejska, o tyle wymagająca, że dużo bardziej niż reszta świata nastawiona na plotkę, sensację, widowiskowość i „łatwy obrazek”. Z drugiej strony o tyle sprzyjająca działaniu, że bezpośrednio wyrażająca to, co myśli, nawet wtedy, kiedy jest to prawda okrutna. Może dlatego przejście od braku oczekiwań do ich wygórowania nastąpiło bardzo gwałtownie. Na informację, że we wsi dokonamy analizy kolorystycznej i podczas szeroko zakrojonych działań edukacyjnych wybierzemy kolor wsi, nie było właściwie żadnego odzewu. Dopiero kiedy powiedziałam uczestnikom, że stworzymy przy tym całą potrzebną infrastrukturę, nastąpiło ożywienie. Jest to wyraźny dowód na to, że mieszkańcy wsi z tak widocznymi brakami w „konkretach” (infrastruktura), nie oczekują „miękkich” działań edukacyjnych (albo oczekują nie tylko takich działań). Potrzebują pewnych realnych zmian w swoim otoczeniu, wymiernych korzyści, np. w postaci wiaty, ławki. Jest to zrozumiałe. Okazuje się, że wiata autobusowa może być elementem edukacji wizualnej, społecznej, kulturalnej.

Problemem na wspomnianym spotkaniu był wzrost oczekiwań uczestników, które w końcu stały się żądaniami. Nagle mieszkańcy zaczęli domagać się kolejnej wiaty autobusowej i większej ilości ławek, zupełnie pomijając fakt, jakimi środkami dysponujemy. Czy przyczyną takiego stanu rzeczy była tylko nagła chęć zaspokojenia wszystkich potrzeb? Czy tak musiało się stać i czy można było te oczekiwania stopniowo wzbudzać w uczestnikach? Cały czas stawiam sobie te pytania i próbuję szukać na nie odpowiedzi. Wszelkie dobre rady i wypracowane wzorcowe modele zachowań okazały się podczas tego spotkania nieprzydatne. Relacja o tym, jakimi środkami dysponujemy, zupełnie do mieszkańców nie przemawiała. Próba zaangażowania ich w szukanie pomysłów na pozyskanie funduszy na wykonanie trzeciej wiaty, nie spotkała się z żadnym odzewem. W rezultacie spotkanie w oborze sołtysa zakończyło się na żądaniach, z którymi „walczyłam” przez kolejne trzy miesiące projektu.

Może to jest odpowiedź na moje pytanie? Może zbliżenie oczekiwań uczestnika do celów, które sobie stawiam, nie następuje podczas jednej nocy, ale na skutek długiego oswajania odbiorców z projektem, ciągłego wchodzenia w rolę psychologa, wizjonera, mediatora i torreadora. Gwałtowna zmiana między brakiem oczekiwań a pojawieniem się żądań była początkiem drogi wypracowywania wspólnej wizji, która ostatecznie była dużo bardziej przekonująca od tej, którą zaakceptowałoby się mechanicznym kiwnięciem głowy, tak „na odczepnego”, tak żeby dali spokój. Wystarczyło przekuć „żądania” w „wyzwania” do wspólnego przekroczenia, i projekt nabrał rozpędu. Najbardziej roszczeniowi mieszkańcy stali się najbardziej zaangażowani w projekt, głównie dlatego, że „żądanie” było dla nas wyzwaniem, a nie powodem narzekań na uczestnika.


Fot. 1 – Pierwsza konsultacja społeczna w oborze sołtysa wsi Mursk, fot. materiały Stowarzyszenia Z Siedzibą w Warszawie
Fot. 2 – Finał akcji „Mursk w kolorze”, mieszkańcy wsi zaangażowani we wspólne malowanie przestrzeni publicznej, fot. materiały Stowarzyszenia Z Siedzibą w Warszawie

Podobny układ sił obserwujemy w Sytuacji nr 2. Tu znów prowadzący przychodzi do uczestnika, tyle tylko, że uczestnik zamyka się w pewnych ramach narzuconych mu przez powszechny system szkolnictwa – jest dużo bardziej przewidywalny, łatwiejszy do określenia i z jednym oczekiwaniem, które ogólnie można nazwać tak: „powinienem zdobyć wiedzę, bo tego ode mnie wymagają”. Oczywiście jeśli przyjrzeć się każdemu z uczniów, okaże się że ich oczekiwania są dużo bardziej różnorodne: jeden chce wiedzę zdobyć szybko, a potem dokończyć grę w zośkę; drugi myśli tylko o przerwanej grze i jedyne,  czego oczekuje, to święty spokój; trzeci ma autentyczną potrzebę zdobycia innej umiejętności niż gra w zośkę. I to jest wyzwanie, aby  spełnić oczekiwania każdego z tych uczniów: znudzonego, ciekawego i niecierpliwego.

Gdybym podczas tamtych świetlicowych zajęć skupiła się tylko na jednej grupie odbiorców, reszta byłaby rozczarowana. Wiedziałam tylko, że nie mogę balansować między spełnianiem oczekiwań jednych i drugich, robić spektakularnych, trapezowych akrobacji, żeby zaraz potem pieczołowicie pielić z nimi rabatki. Byłoby to męczące – zarówno dla mnie, jak i dla uczestników. Wyzwaniem było celne trafienie w część wspólną wszystkich podzbiorów, opracowanie sposobu na każdego. W tym przypadku właściwym narzędziem okazały się nowe media (film i internet) jako język uniwersalny, przystosowany do sposobu odbierania świata przez każdego z uczestników. Film był atrakcyjny zarówno dla ucznia zniecierpliwionego czy znudzonego, jak i dla pilnego i nastawionego na zdobywanie wiedzy.

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że zastosowanie nowych technologii może być receptą na udaną pracę z każdą szkolną młodzieżą. Potem wielokrotnie stosowałam tę metodę, i za każdym razem okazywało się to samo: że trafiam do grupy dzieci z różnymi oczekiwaniami i że mogę te oczekiwania spełnić przy pomocy filmu czy dynamicznej, interaktywnej animacji. Pewnie dlatego, że te metody kojarzą się rozrywką, są taką zakamuflowaną grą w zośkę. Tak naprawdę  niewiele się zmienia między długą przerwą a szkolną lekcją, kiedy  pod pretekstem kolejnej zabawy uczestnik zdobywa wiedzę.


Fot. 3 – Świetlica szkoły podstawowej, zajęcia ”Śródmieście w kolorze”, analiza przestrzeni reklamowej Warszawy, fot. materiały Stowarzyszenia Z Siedzibą w Warszawie
Fot. 4 – Warsztaty w pracowni architektonicznej BIURO PROJEKTÓW na warszawskich Bielanach, fot. materiały Stowarzyszenia Z Siedzibą w Warszawie

Dopiero w Sytuacji nr 3 relacja prowadzący – uczestnik ulega znaczącej zmianie. W tym przypadku to uczestnik przychodzi do prowadzącego, udziela mu kredytu zaufania, jest otwarty i gotowy na grę, która zostanie mu zaproponowana. Początek takiego spotkania jest zawsze ulgą dla prowadzącego – oto przychodzą odbiorcy otwarci, nastawieni na zdobywanie umiejętności, z oczekiwaniami, którym, jak się wydaje, jest łatwo sprostać. Przecież jesteś specjalistą, zapaleńcem, znasz się na swojej „robocie”, twoja głowa kipi od pomysłów. Na dobrą sprawę tylko ta sytuacja pozwala ci swobodnie dobierać narzędzia pracy, bez kalkulacji, bez zakładów, co będzie najtrafniejszym sposobem przekazania tego, o co ci chodzi. Nie krępuje cię już to, że sięgasz po metody bardziej analogowe, proponujesz narzędzia, które trochę „trącą myszką”. Powiem więcej: im bardziej wyrafinowanych metod się chwytasz, tym większa jest twoja szansa na powodzenie projektu. Uczestnik świadomy doceni zarówno nowe technologie, jak ich brak, doceni obraz, ale i „przerwę w nadawaniu obrazu”. Możesz eksperymentować, otwarcie wciągać uczestnika nie tylko w działanie, ale i w rozmowę o efektach, oczekiwaniach. To sytuacja twórcza, która pozwala prowadzącemu przyjrzeć się metodom swojej pracy, po to, aby je zmodyfikować czy też znaleźć pomysły na nowe. Oczywiście, nawet uczestnik przewidywalny może nagle żądać rzeczy niemożliwych (np. tego żeby nasze warsztatowe pomysły na przebudowę Bramy Brandenburskiej zostały zrealizowane), ale to już temat na oddzielne rozważania.

W każdym ze scenariuszy oczekiwania uczestnika determinowały metody działań prowadzącego. Były punktem wyjścia, ustawiały relację uczestnik – prowadzący, przesądzały o doborze narzędzi pracy. Uświadomienie sobie oczekiwań i potrzeb uczestnika jest, w moim odczuciu, pierwszym celem, jaki powinien sobie postawić animator kultury, kierując się intuicją, doświadczeniem lub zwyczajnie, zadając uczestnikom pytanie. Konieczność  wcielania się w role: psychologa, akrobaty, kumpla i specjalisty,  jest wpisana w działania edukatora. Niezależnie od tego, czy to animator przychodzi czy odwrotnie, każde działanie powinno rozpocząć się w uczestniku – w jego braku oczekiwań bądź w wygórowanych żądaniach, w jego (nie)przewidywalności, w braku lub nadmiarze precyzji, wizji, twórczej ekspresji. Przedstawione scenariusze są autentycznymi sytuacjami, których osobiście doświadczyłam; są moim punktem odniesienia,  pomocnym w pierwszej ocenie układu sił w relacji animator – uczestnik.
Jaki uczestnik jest, każdy widzi.