Wszystko zaczęło się w momencie, w którym rodzice zapytali mnie o to, czy zgadzam się, aby na domu obok nas zawisł baner reklamowy. Powiedziałam, że nie, zapytali dlaczego. „Bo nie lubię banerów” – odpowiedziałam, i już po chwili poczułam, jak bardzo jestem bezradna i jak brakuje mi rozsądnych argumentów. Przecież żaden z powodów, które bym wtedy podała, nie byłby w stanie podważyć przydatności tego rodzaju reklamy.
Czym jest bowiem „estetyka” i chęć utrzymania „wizualnego porządku” wobec zysków, które baner może przynieść moim sąsiadom-przedsiębiorcom: nowych klientów zainteresowanych oferowaną usługą, a przede wszystkim – pieniędzy zarobionych dzięki nowej formie reklamy? Myślę, że wśród mieszkańców przedmieść, szczególnie tych niekorzystających na co dzień z Internetu, wciąż funkcjonuje stereotyp, że takie banery są jedynym skutecznym źródłem reklamy – przecież jeśli ktoś zobaczy na elewacji budynku informację o usługach, będzie pamiętał, gdzie może je znaleźć.
Czy moja niechęć do tego rodzaju reklamy nie jest więc tylko niezdrową i bezsensowną fanaberią estetyczną?
Nie wiem.
Dlatego szukam odpowiedzi.
Szukam rozsądnych argumentów.
Szukam sposobu na to, żeby nie trzeba było używać rozsądnych argumentów.

Kłopoty komunikacyjne

Z moich doświadczeń, zgromadzonych podczas kilkudniowych rozmów z osobami zajmującymi się „wizualnością”: filmem, fotografią, sztuką, Internetem, wynika, że o ile radzimy sobie z wyjaśnieniem pojęcia „kultura”, o tyle próby zdefiniowania go, gdy występuje w parze z przymiotnikiem „wizualna”, sprawia już niemały problem. Choć wydawać by się mogło, że jako praktycy i teoretycy wiemy, czym owa kultura wizualna jest (w końcu to ona była w jakimś sensie tematem spotkania), podczas rozmowy okazało się, że nie do końca nasze definicje się pokrywają, że każdy z nas nieco inaczej wyznaczył jej granice. Być może jest tak, że podczas działania na polu naszych wąskich specjalizacji, nie zadajemy sobie pytania o całość? O to, do czego należą nasze specjalizacje.

Trudności w szybkim ustaleniu wspólnej definicji, o czym wspomniałam na początku, miały wpływ na nasze dalsze rozważania – zaczęliśmy przenosić właściwości naszych specjalizacji na edukację wizualną jako całość i dyskutować o niej na podstawie indywidualnych doświadczeń. Porozumienie w takiej sytuacji nie było łatwe. Próbowaliśmy rozmawiać o czymś, co  moim zdaniem w Polsce nie funkcjonuje (pojęcie „edukacja wizualna”), tylko na podstawie fragmentów całości – tych, które były nam szczególnie bliskie ze względu na to, czym każdy z nas  zajmuje się na co dzień. Przypisywaliśmy edukacji wizualnej cechy właściwe naszym specjalizacjom, sprowadzając ją do edukacji fotograficznej czy filmowej.

Obraz w edukacji wizualnej

Dla mnie, osoby bez akademickiego zaplecza w tej dziedzinie, kultura wizualna jest tym, co widzę. Wszystkim. Wypełnia moje życie codzienne. Każdy „obraz”, rozumiany jako reprezentacja: grafika, zdjęcie, film, rzeźba, jak również baner, ulotka, okładka czy opakowanie pasty do zębów, na tę kulturę się składa. W pojęciu „kultura wizualna” wszystkie obrazy współistnieją ze sobą – nie tylko to, co analogowe lub materialne, ale także to, co mieści się w świecie wirtualnym, cyfrowym i w Internecie. Nie ma tu znaczenia, czy obraz ma wartość artystyczną, użytkową, czy w ogóle nie ma żadnej wartości. Kultura wizualna nie ogranicza swojego pola tylko do fotografii, filmu czy sztuk plastycznych, nie powinniśmy więc definiować całości na podstawie poszczególnych jej kanałów (np. sztuki). Kultura wizualna sięga dalej, zawiera w sobie także nieartystyczne obrazy oraz to, co jest nieprzemyślane i przypadkowe, ale posiada formę i niesie pewną treść – tak, jak produkty życia codziennego, wytwory szeroko pojętych mediów i Internetu.

Kultura wizualna jest więc wszędzie tam, gdzie nasze oko rozpoznaje obraz. Żyjemy w niej, otacza nas; czy tego chcemy, czy nie – po prostu jest. Nie poddaje się wartościowaniu, nie jest pozytywna ani negatywna.
Właśnie obraz – rozumiany nie jako wytwór pracy malarza, grafika, fotografa czy filmowca, ale jako pojęcie szersze – powinien być punktem do rozważań o edukacji wizualnej. Wszystko, co jest obrazem, powinno być oparte na nauce o przedstawianiu, patrzeniu, widzeniu i rozumieniu – powinno być tworzone świadomie. Nauka o tym, czym są i do czego służą obrazy, może być sposobem uwrażliwienia ludzi na wszelkie funkcje obrazów. Wydaje mi się, że naukę plastyki, fotografii, filmu, a nawet, może przede wszystkim, obsługi Internetu i poruszania się po nim, powinno się rozpoczynać od analizy obrazów codziennych. Być może edukacja wizualna mogłaby opierać się na teorii zaczerpniętej z podstaw językoznawstwa? Może należałoby spróbować utworzyć „obrazoznawstwo”, „imagistykę”, „pikturastykę” (choć chyba nie brzmi to najlepiej). Dla lingwistyki podstawowe jest rozróżnienie trzech funkcji języka: kognitywnej, społecznej i emotywnej. Wydaje mi się, że w komunikacji wizualnej również można wydzielić i opisać takie obszary. Co prawda ta dziedzina nauki jeszcze się nie rozwinęła, jednak badania nad językiem również zainicjowano dość późno, bo dopiero w XX wieku.
Szeroki dostęp do technik i aparatów produkujących obrazy, który przyniósł  nam XX i XXI wiek, jest dla świata zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Odnoszę wrażenie, że zbyt szybko postępujący rozwój techniczny dał ludziom narzędzia, którymi nie do końca potrafią się posługiwać. Dostaliśmy urządzenia – aparaty, kamery i komputery – bez społecznej instrukcji obsługi, i zaczęliśmy produkować obrazy. W większości przypadków nie towarzyszyła temu żadna spójna filozofia. Przyjęło się myślenie, że obraz nie potrzebuje słów, gdyż mówi sam za siebie, i choć w pewnym sensie tak jest, to jednak nie do końca.

Obraz powinien potrzebować „słów” – słów wstępu, wprowadzenia. Produkowanie obrazów powinno wiązać się z odpowiedzialnością za treści, które są za ich pomocą przekazywane. Rozwój techniczny postępuje jednak kilkakrotnie szybciej niż rozwój „filozofii obrazów”. Chyba nie ma już szans na to, aby te dziedziny „spotkały się” w jednym czasie.

Wizualne standardy

Ludzie otrzymali nowe zabawki, dzięki którym, bez zastanowienia, mogą produkować swoje własne „przedstawienia”. Robią to, zazwyczaj powielając znane już wzory, klisze, schematy. W fotografii amatorskiej przyjęła się konwencja, aby podczas pobytu w jakimś turystycznym miejscu, sfotografować się na tle zabytku, zamiast sfotografować zabytek, i koniecznie uśmiechnąć się do zdjęcia. Ciekawym doświadczeniem dla mnie było obejrzenie w Internecie zdjęć ze studia fotograficznego działającego w ramach OFF Festivalu 2012. Zdjęcia wykonywane były w stylistyce fotomatonu – 4 zdjęcia, umieszczone jedno po drugim na jednym pasku papieru. To portrety ponad dwóch tysięcy osób, głównie młodych, które robią bardzo podobne, najczęściej dość dziwne miny – udają, że krzyczą, całują się lub robią tzw. dzióbki. Ten przykład pozwala zaobserwować, jak bardzo odtwarzamy schematy (tak, ja też!) znane nam właściwie nie wiadomo skąd. Mam wrażenie, że każda z tych osób widziała kiedyś podobne zdjęcie i świadomie, czy też może podświadomie, wie, jak sama powinna na nim wyglądać.

Inny przykład to moje ostatnie doświadczenie z portalem Facebook – zgłosiłam prośbę o usunięcie zdjęcia przedstawiającego przemoc (był na nim postrzelony w nogę, zakrwawiony policjant). Zdjęcie było umieszczone na profilu, delikatnie rzecz ujmując, niesympatyzującym z policją i prowokowało do umieszczania nienawistnych komentarzy. Obsługa Facebooka usunęła zdjęcie zgodnie z zasadami  obowiązującymi na portalu: „Treści związane z przemocą są usuwane i mogą zostać przekazane organom ścigania w przypadku uznania ich za realne zagrożenie dla bezpieczeństwa konkretnych osób lub bezpieczeństwa publicznego. Zabrania się również promowania, planowania oraz świętowania działań, które spowodowały lub mogą spowodować szkodę materialną (w tym kradzież i akty wandalizmu)”, i dostałam powiadomienie, że moja prośba została rozpatrzona pozytywnie. Otrzymałam także wiadomość od właścicieli strony, na której umieszczone było to zdjęcie, że rozumieją decyzję o usunięciu zdjęcia, jednak Facebook powinien wziąć pod uwagę „standardy panujące w danym kraju”. Wtedy właśnie zaczęłam zastanawiać się, czym są owe standardy. Jak widać, zdaniem niektórych użytkowników Internetu, zamieszczanie tak drastycznych obrazów i komentarze innych (takie, jak: „pies z kulawą nogą”), są w naszym kraju standardem. Wobec tego, ja chyba mieszkam gdzie indziej.

O etyce wykorzystywania fotografii można by pisać długie rozprawy naukowe, dlatego nie będę rozwijać tego zagadnienia. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na pewne zjawisko. Z jednej strony mamy do czynienia z brakiem tego, co można by uznać za „standard panujący w danym kraju” właśnie, czyli pewien poziom etyczny i estetyczny produkowanych treści, z drugiej strony – z łatwością powtarzania pewnych estetycznych konwencji (zdjęcia z fotomatonu). Skoro to drugie (związane z rozrywką) przychodzi niemal „samo z siebie” i niemal samoistnie tworzy pewien kanon, to może moglibyśmy, czerpiąc z tego, popracować świadomie nad standardami etycznymi? Mnie nikt nigdy nie uczył tego, co można, a czego nie można pokazywać publicznie. Swoich poglądów nie wypracowałam jednak w żadnej szkole – są one wynikiem mojej osobistej wrażliwości i życiowego doświadczenia, i wcale nie wiem, czy inni mają podobne.

Lekcja o obrazach

Edukacja wizualna w szkołach jest niezbędna. Konieczne jest wytworzenie systemu, który zaangażuje świadomość „producentów obrazów”, a nie będzie skupiał się tylko na przekazywaniu wiedzy z dziedziny historii sztuki i nauczaniu np. tradycyjnych stylów malarstwa. Dziś praca z obrazem w szkołach związana jest z lekcjami sztuki, a więc w gruncie rzeczy z nauką historii. Ze sztuką, o której uczymy się w szkole, bardzo rzadko mamy do czynienia na ulicy. Sztuka ta wciąż kryje się w galeriach i starych, nieużywanych albumach. Nie każdy ma do niej dostęp, choć powszechnie uważa się, że każdy powinien go mieć. Inaczej jest z „obrazami dnia codziennego”, które po prostu są obecne wokół nas, często bez świadomości ciągłego dostępu do nich. Nauka o tych obrazach powinna stać się podstawą edukacji wizualnej – powinna pojawić się zanim osoby nauczane zaczną posługiwać się mediami, zanim zaczną produkować obrazy. Dopiero po tym etapie miałaby sens edukacja z zakresu historii sztuki, fotografii czy filmu oraz korzystania z Internetu. Edukacja wizualna, czyli uczenie się, czym jest i do czego służy obraz, byłaby jak nauka alfabetu, dzięki któremu nowe pokolenie „producentów” nauczy się przede wszystkim czytać, a dopiero później pisać w różnych językach.
Obecnie szkoła wychowuje raczej twórców (czy też odtwórców), a nie odbiorców. Wagę przykłada się do odtwarzania stylów malarskich i oceniania umiejętności dzieci wedle kryteriów „poprawności”. Ilu artystów może się znaleźć w jednej klasie? A ilu jest tam odbiorców i producentów obrazów? Odbiorcami i producentami są wszyscy, mimo to wychowuje się pokolenia ludzi z kompleksem braku talentu, dla których rozumienie obrazu jest czymś obcym. Ten typ edukacji w ogóle nie przekłada się na ich życie – nie ma w ich myśleniu absolutnie żadnego powiązania, na przykład, między robieniem kompromitujących zdjęć kolegom i koleżankom z klasy a umieszczaniem ich w Internecie. Dlatego też większy sens widziałabym w pracy z obrazami jako komunikatami, dziełami użytkowymi niż, powiedzmy, w przeprowadzaniu ćwiczeń pokazujących style malarstwa.
Tymczasem, na lekcjach w szkole, dzieci mają m.in. takie zadania:
- Przygotuj farby w kolorach czystych i intensywnych.
- Używaj tylko tych barw, namaluj swój autoportret.
- Postaraj się wykonać go szybko, spontanicznie, odważnie.
- Zadbaj o to, by kompozycja twojej pracy była dynamiczna.
- Obwiedź kolory czarnym konturem.
- Jaki obraz niesie ze sobą twój obraz, jakie budzi emocje?*

Z pewnością wszyscy uczniowie w tej klasie w przyszłości zostaną ekspresjonistami... Być może, zamiast dość bezrefleksyjnie odtwarzać formy malarstwa, dzieci powinny poznawać podstawowe zasady percepcji obrazu i zagadnienia z zakresu grafiki użytkowej? Brzmi to dość radykalnie, ale jeśli uda nam nieco uwolnić się od odtwarzania przeszłości i bardziej skupić się na teraźniejszości, to może zdołamy uratować tę naszą codzienność wizualną?

Użyteczność i świadomość obrazów

Oczywiście świat bez sztuki profesjonalnej nie jest moim marzeniem. Nie chciałabym historii sztuki wymienić na historię użyteczności obrazu czy historię reklamy i grafiki użytkowej. Wydaje mi się, że te dziedziny mogą iść ze sobą w parze. Sztuka wciąż powinna rozwijać i pokazywać różne wzorce, przynosić inspiracje, ale również – być użyteczną (za przykład mogą posłużyć choćby prace reklamowe, tworzone przez uznanych artystów – takich, jak: Alfons Mucha czy Andy Warhol). Dziś użyteczność obrazów bywa negatywna – w podręczniku historii sztuki ostrzega się, że grafika użytkowa służy do manipulacji: „Ostatnio w Polsce i na świecie możemy zaobserwować zjawisko wypierania tradycyjnego plakatu artystycznego przez komercję. Plakat artystyczny kształtował kulturę wizualną odbiorców. Dzisiaj mamy poczucie bombardowania nas podobnymi w stylu plakatami promującymi nowe produkty. Duże korporacje zlecają często anonimowym projektantom wykonanie reklamy mającej więcej wspólnego z psychologią niż ze sztuką. Takie plakaty reklamowe mają mieć dużą siłę oddziaływania, przekonania do kupna nowego produktu, nawet z użyciem manipulacji”.**
Jeśli nawet jest to prawda, to tym bardziej zadaniem szkoły powinno być uwrażliwienie dzieci, które – co jest całkiem prawdopodobne – w przyszłości będą zlecać innym wykonanie takich plakatów lub same będą je produkować, na estetykę i formę obrazu – nie poprzez krytykę zjawiska, ale poprzez poświęcenie historii plakatu i pracy z nim więcej niż trzech stron w 190 -stronicowym podręczniku.

„Nie szkodzić, nie wyrządzać wizualnej krzywdy innym” – to zdanie, które przyświeca mi w myśleniu o edukacji wizualnej. Uświadamiać. Rozwijać. Otwierać. Dochodzić można do tego tylko małymi krokami. Taki cel da się osiągnąć dzięki znalezieniu odpowiednich proporcji w nauczaniu. Twierdzę, być może bardzo naiwnie, że im więcej wiemy, tym większy mamy wybór; im więcej w życiu dostajemy przykładów i narzędzi do wykorzystania, tym nasze decyzje są lepsze, bo bardziej świadome. Chciałabym, aby taki świadomy proces nauczania od podstaw, rozszerzony o użyteczne aspekty obrazów, doprowadził nas do sytuacji, w której pewne przedstawienia po prostu przestaną mieć swoich odbiorców. Oni sami zaś nie będą produkować podobnych obrazów, czy też nie będą wymagać ich wytwarzania od innych.
To jest dla mnie ważne.
Nie wierzę w rewolucję wizualną i w odgórne zakazy, wierzę w ewolucję, która doprowadzi nas do stanu, w którym zły produkt zniknie, ponieważ zwyczajnie przestanie się podobać.

* B. Marcinkowska, L. Frydzińska-Świątczak, Kraina sztuki. Podręcznik do plastyki dla gimnazjum, Wydawnictwo Szkolne PWN, Warszawa – Łódź 2012, s. 135.
** Tamże.


Pozytywny przykład reklamy wielkoformatowej. Babice Nowe, fot. Kamila Szuba